Dziennik emigranta: O systemach wyborczych

0
1372
views

27.03.2011 Torquay
Dziennik emigranta: o systemie wyborczym
Pamiętacie jak partia Donalda Tuska obiecywała Polakom, że w następnych wyborach będziemy mogli głosować w jednoosobowych okręgach wyborczych?

W skrócie wygląda to tak, że w danym okręgu wyborczym jest jeden mandat do obsadzenia – osoba, która ma najwięcej głosów go otrzymuje. Promuje to polityków mających realne poparcie w danej społeczności a nie jakiś polityków, o których nikt nie wie bo są z skądś daleka. Z powiatu chrzanowskiego został kiedyś wybrany obecny rzecznik rządu – Paweł Graś, kiedy jeszcze nikt bliżej go nie znał. Polityk nie ma z ziemią chrzanowską nic wspólnego. Podobny system jest już w Senacie, ale ostatnio doprowadziło to do tego, że w wyborach uzupełniających wygrał mandat niesławny Henryk Stokłosa. Platforma Obywatelska wzorem Wielkiej Brytanii chciała właśnie takich okręgów wyborczych.

Chce mi się śmiać, bo jednocześnie po ostatnich wyborach do parlamentu brytyjskiego, gdy niespodziewanie sukces wyborczy zanotowała najmniejsza z trzech wielkich partii – Partia Liberalna. W całym kraju dostali oni ponad 20% a momentami sondaże pokazywały, że mają szanse pokonać nawet rządzącą dotychczas Partię Pracy premiera Browna. Niestety system angielski nie jest systemem proporcjonalnym, ale większościowym i te 20% głosów przełożyło się zaledwie na trochę ponad 60 miejsc w ponad 600 osobowym parlamencie, czyli jedną dziesiątą. Nick Clegg – dzisiejszy wicepremier zażądał zmiany metody, żeby głosy wyborców bardziej odzwierciedlały podział mandatów.
Potem zaczął się koncert życzeń, debat, wypowiedzi tak zwanych ekspertów, którzy próbowali przekonać, że to właśnie system od którego w Polsce chcielibyśmy odejść, dla Brytyjczyków byłby najlepszy. To niezwykle ironiczne, nieprawdaż?

Jak widać w zależności, co by tobie w danym momencie było najlepsze, tak chce się zmieniać rzeczywistość. Niezależnie od opcji, niezależnie od kraju. Politycy wszędzie są tacy sami. Interesują się tylko sobą i są niezmiernie oderwani od rzeczywistości. Nie mają bladego pojęcia czego chcą ich wyborcy. Parę dni temu Jarosław Kaczyński wybrał się na zakupy próbując udowodnić premierowi Tuskowi, jak za jego rządów podrożało. I co się stało? Kaczyński się zbłaźnił, nie umiejąc wybrać właściwego sklepu, gdyż zapewne do sklepu wcale nie chodzi. Najbardziej zaś ucierpiał sklep, w którym poseł robił zakupy – bo się okazało jak on jest drogi. Na głupocie prezesa niektórzy próbują nawet zbić kasę – podobno ukazała się reklama na bilbordach – należąca do sieci Biedronka, która reklamowała się hasłem – „koszyk Kaczyńskiego – u nas tylko…(i tu padła cena)”. Cena oczywiście dużo niższa niż zapłacił Kaczyński. On przecież takimi trywialnymi czynnościami się nie zajmuje, brak mu czasu. Konia z rzędem temu, co mi powie co dobrego przewodniczący PiSu porabia. Nieważne. Może nawet lepiej nie wiedzieć.

Politycy wszędzie są tacy sami – i w Anglii nie jest inaczej. Nie wiem dlaczego, ale społeczeństwo uwierzyło, że David Cameron, obecny premier będzie lepiej wiedział co potrzeba wyborcom. Nie wiedzieli, albo wiedzieć nie chcieli, że premier wywodzi się z bogatej rodziny, i skończył Eton – prestiżową szkołę prywatną dla synów bogatych rodzin. Jak taka osoba ma wiedzieć o potrzebach przeciętnego wyborcy? Jemu, tak jak Tuskowi też udało się otumanić głosujących. Ale nie dalej niż wczoraj część z nich nie oparła się pokusie i wymaszerowała na ulice Londynu. Ta z początku pokojowo nastawiona impreza, skupiająca około pół miliona osób skończyła się wielką burdą, niszczeniem mienia prywatnego na niespotykaną skalę oraz aresztowaniem 200 najbardziej agresywnych demonstrantów. Protestowano przeciwko cięciom w budżecie, które zaproponował rząd. Mają one dotknąć prawie każdy sektor tutejszej budżetówki, oprócz służby zdrowia. A cięcia są poważne i konsekwencją ich będzie zwolnienie prawie dziesięciu procent pracowników budżetówki. Część związków zawodowych twierdzi, że najlepszym sposobem wyciągnięcia Wielkiej Brytanii z kryzysu jest nie robienie cięć, ale zwiększenie wydawania pieniędzy. Problem w tym, że kraj boryka się już z wielkim deficytem. Pieniądze pożyczono parę lat wcześniej na ratowanie angielskich banków, które niemal zbankrutowały. Teraz przyszło ten dług spłacać.
W Polsce kryzysu podobno nie było. W tym roku jednak się okazało, że pieniędzy też nam brakuje. Nie zdecydowano się jednak na cięcia, gdyż ten rok, to rok wyborczy i Polacy w jesieni pójdą do urn. Żaden rząd, zwłaszcza taki, który nie nic nie zrobił nie zaryzykowałby niepopularnych cięć. Zamiast tego wyciągnięto ręce po pieniądze wyborców.
Czekam na taką siłę polityczną, która w końcu powie, że da Polakom pot, krew i łzy, po to, żeby postawić kraj na nogi. Wolę trudną prawdę niż mamienie obietnicami, których nie tylko nie da się spełnić, ale których spełnić się nie chce na samym początku. O ileż prościej byłoby wtedy wybierać, nieprawdaż?

Artur Pomper