Aktorstwo mamy we krwi. Nasze życie, to gra na scenie

0
1725
views

Pod koniec roku 1937, w Skarżysku- Kamiennej rozpoczął swoją działalność amatorski teatr, noszący nazwę Świt. W tym okresie, teatr ten nie posiadał stałego miejsca na organizowanie przedstawień, które to musiały odbywać się w kościołach lub też remizach strażackich.

Po wojnie natomiast, teatr ten znalazł sobie siedzibę w murach kina noszącego również nazwę Świt, w którym działał on do końca lat siedemdziesiątych, ubiegłego stulecia.

Dziś, kiedy już minęło tyle lat, kiedy to amatorski teatr Świt, działający w Skarżysku –Kamiennej zaczął wystawiać pierwsze sztuki, jego najznakomitsze aktorki wspominają czasy jego świetności.

– Od zawsze delektowałam się naszą literaturą, która stanowiła dla mnie korzeń mojego jestestwa – informuje Anna Romanowska skarżyska aktorka, teatru Świt. Będąc bardzo młodą osobą, zaczytywałam się w poezji Aleksandra Fredry, Adama Mickiewicza, czy też Zygmunta Krasińskiego, co stanowiło dla mnie prawdziwą i niezastąpioną ostoję mojej polskości i przynależności do tego kawałka polskiej ziemi. Nawet uczyłam się niektórych poetyckich wersów na pamięć, ponieważ już wtedy czułam, że potrafię żyć tylko polską poezją i dla poezji – relacjonuje pani Romanowska.

Lata wojny

– Będąc uczennicą szkoły powszechnej w Skarżysku, wraz z koleżankami ze szkolnej ławy, organizowałyśmy liczne przedstawienia teatralne dla naszych rodziców, sąsiadów i znajomych. Najczęściej były to krótkie komedyjki fredrowskie, które potrafiły zarówno rozbawić nas jak i oglądającą nas publiczność. Już wtedy wiedziałam, że dla aktorstwa warto jest żyć i jemu życie swe poświęcić. Wybuch II wojny światowej, nie wpłynął ujemnie na naszą chęć organizowania szeregu przedstawień teatralnych. Jednak prawdziwym mankamentem, stało się to, że nasza szkoła, w której się one odbywały, była zajęta przez Gestapo. Ale i z tym problemem potrafiłyśmy sobie poradzić – dodaje pani Ania.

– Nasz amatorski teatr, przeniosłyśmy zatem do kościoła parafialnego, gdzie po wieczornych mszach, przedstawiałyśmy szereg krótkich sztuk. Widzowie przychodzący na nasze przedstawienia, tak naprawdę do szpiku kości czuli się prawdziwymi Polakami, gdyż tylko dzięki nam mogli zachłystywać się polską kulturą, która wtedy była nam wszystkim zabroniona. Ale niestety, groza wojny dopadła też i nasz kościół. Jedno z bombardowań, uszkodziło dach świątyni oraz miejsce prezbiterialne, w którym znajdował się chór i nasza garderoba. Jak zatem widać, teatr został zawieszony i jak mawiał nasz kolega Mundek Jackowiak, z utęsknieniem czekaliśmy, że kiedyś na pewno doczeka on lepszych, powojennych czasów, kiedy znów Polska będzie Polską. Mijały tygodnie i lata, terror II wojny światowej trwał nadlał. Ja wraz z koleżankami chodziłam do szkoły krawiectwa ciężkiego w Końskich, która to zmuszona była przyjąć wszelkie auspicja niemieckie. W jej murach, mieścił się zatem posterunek niemieckiej żandarmerii, a tylko jej niewielka część przekształcona została w naszą szkołę. Mimo takiej niedogodności, teatr i ukochana przez nas wszystkie polska poezja, była dla nas największym skarbem. Aby dać upust, naszej aktorskiej wyobraźni, wielokrotnie organizowałyśmy krótkie przedstawienia na dziedzińcu szkolnym, które nawet przez Niemców, odbierane były jako nasza niewinna zabawa. W niedzielne popołudnia, zbierałyśmy się u naszej koleżanki Helenki Banasiówny, która miała spory dom w skarżyskiej dzielnicy Młodzawy, w którym w jednym z pokoi, mogłyśmy do woli grać sztuki Moliera czy też Shakespeara. Niestety największą grą, jaka toczyła się wokół nas, była wojna, której szala zwycięstwa przechylała się na korzyść wroga. Z czasem, niemieckie Gestapo, zajęło cały budynek naszej szkoły, tak więc przerwana została nasza w niej nauka – mówi Janina Pierzchała.

Praca w Fabryce Amunicji

– Tygodnie wojennej zawieruchy ciągnęły się bez końca – dodaje pani Romanowska. Aby zatem, nie umrzeć z głodu, ja zmuszona byłam znaleźć zatrudnienie w pobliskiej Fabryce Amunicji, która od lat dwudziestych minionego wieku, pobudowana była na terenach miasteczka Skarżyska. Z momentem wybuchu wojny, została ona przejęta przez Niemców, a jednocześnie przemianowana ona została na firmę Hasag Werke, gdzie dalej trwała produkcja, ale tym razem dla potrzeb wojska naszego agresora. Szaleńczy terror wylany na nas przez Niemców, gasił nasze jestestwo, które z dnia na dzień pozbawione było godności i ludzkiej czci. Ale nikt nie zdołał z naszych serc i umysłów wymazać miłości do tego, co polskie i tego co dawała nam nasza, rodzima sztuka. Tam też poznałam też Alicję Rokicińską, która należała do grona najwybitniejszych aktorek – kończy Anna Romanowska.

– Pamiętam jak wraz z moją koleżanką, chciałyśmy się nauczyć na pamięć kilku „Sonetów Krymskich” Adama Mickiewicza. Ja miałam połowę tej książki, a mój kolega Zenek Jaworowicz, miał jej drugą część, która w połączeniu dawała nam całkowite zaspokojenie naszych literackich potrzeb – dodaje Jadzia Muskalska, aktorka teatru Świt, grająca niegdyś w teatrze Stefana Żeromskiego w Kielcach. Głód, chłód i codzienna poniewierka, nie zdołały z nas wyrzucić, tęsknoty za wolnością. A gdy ona nadeszła zimą roku 1945, wraz z kolegami i koleżankami wiedziałyśmy, że musimy przede wszystkim skończyć szkołę i zbudować nasz teatr, który stanowił dla nas prawdziwe ukojenie. Fabryka Amunicji, znów przeszła w polskie ręce, więc ja nie znajdując innego zatrudnienia, zmuszona byłam pozostać w niej jako pracownica wydziału Elaboracji, czyli napełniania pocisków środkami detonującymi.

Próby w odrodzonym teatrze Świt

– Mimo ciężkiej jak na kobietę pracy w Fabryce Aminicji, zawsze znajdowałam czas, na próby teatralne, zrekonstruowanego teatru amatorskiego Świt – dodaje pani Rokicińska. Jej dyrektorem i naszym najlepszym nauczycielem był pan Bolesław Orski, który przybył do naszego miasta z Teatru Stefana Żeromskiego w Kielcach. On był naszym szefem, reżyserem i choreografem, zaś jego żona pomagała mu w prowadzeniu teatru, poprzez pracę w kasie. Po ośmiogodzinnej pracy w fabryce, wracałam do domu jak na skrzydłach, by o godzinie osiemnastej pójść na próbę do teatru, który znalazł swoją siedzibę w budynku skarżyskiego kina, noszącego również nazwę Świt. Atmosfera panująca na próbach, była przecudowna, powiedziałabym urocza i nawet, jeśli próby nie wychodziły mi jak potrzeba, to dla tego klimatu, który jak dobra ręka ojca nas ogarniał, chciałam tu przychodzić i grać – dodaje pani Alicja Rokicińska.

– Wiele prawdziwego kunsztu prawdziwego aktorstwa, nauczyłam się od Bobka Zalegi, Helenki Banaś, Kazi Rakowskiej czy też Zosi Grzybowskiej, która znała panią Mieczysławę Ćwiklińską, i której aktorstwo przenosiła na nas – wspomina Roma Andrychowicz. Helenka Banaś, wszczepiała w nas optymizm i zadowolenie. Nasz teatr, przedstawiał różne sztuki Gogola, Majakowskiego, Fredry, Mickiewicza, a nawet sienkiewiczowską trylogię, w której rolę Ketlinga of Elgina, kreował kolega Zygmunt, w którym po raz pierwszy zakochało się moje serce – wtrąca pani Roma.

– Z naszymi przedstawieniami wyjeżdżaliśmy do Kielc, Końskich, Radomia, Szydłowca, czy też do pobliskiego Suchedniowa. Tam na scenach organizowanych nam w szkołach, kinach czy domach kultury, dawaliśmy ukojenie naszym widzom, którzy zawsze tłumnie przychodzili na nasze spektakle – dopowiada pani Rokicińska.

– Antek Póltorak robił dla nas afisze, które rozwieszał osobiście na kilka dni przed premierą. A gdy zobaczyłam na nich moje nazwisko tuż przy przypisanej mi roli, niejednokrotnie zdarzało się, że płakałam – mówi Zuza Trach. Rolę suflera, pełnił Andrzej Motyka, na którego kunszt mogłyśmy zawsze liczyć. A jego dobre i spokojne oczy, nigdy nie miały nam nic za złe, nawet wtedy, gdy zapomniałyśmy jakiejś dłuższej kwestii. Moją mistrzynią prawdziwego aktorstwa zawodowego, była Helena Grossówna, na której filmy, co niedziela chodziłam do kina – dodaje pani Trach, aktorka teatru Świt. Zawsze ćwiczyłam swoje ruchy i gesty, tak jak dokładnie wykonywała to Grossówna. Po udanych przedstawieniach, opiekun naszej grupy teatralnej i nasz nauczyciel, kochany pan Orski, organizował dla nas suty poczęstunek, na którym wznosił on toasty, aby nasze kolejne przedstawienie, było lepsze niż to ostatnie – podsumowuje pani Zuza.

Kwiaty od wielbicieli

– Niejednokrotnie zdarzało się i tak, że po skończonym przedstawieniu, otrzymywałyśmy od naszych wielbicieli bukiety pięknych kwiatów, lub całe ich kosze, przesyłane nam do garderoby – dopowiada pani Anna. Warto jest w tym miejscu powiedzieć, że nasz teatr zatrudniał także panią garderobianą czarnowłosą Teresę, której nazwiska już niestety nie pamiętam. Ona zawsze dbała o to, aby nasze ubrania były wyprasowane i w należytym porządku. A ponieważ były to czasy powojenne, za wiele tych ubrań nie miałyśmy, ale za to chętnych do pożyczania nam ich nigdy nie brakowało. Ponieważ większa część moich koleżanek kończyła szkołę kroju i szycia, szyłyśmy sobie ubrania sceniczne same, a za towar do ich wykonania służyło wszystko, nawet zasłony okienne, czy też wełniane szale.

– Pamiętam, jak podczas przedstawienia „Ślubów panieńskich” Aleksandra hrabiego Fredry, nasza koleżanka Helenka Śliwińska, ubrana była w piękną różową sukieneczkę, która na jej trochę za grubej talii, unosiła się do góry, sprawiając dość nieelegancki efekt. Gdy Hela wyszła na scenę, gromkim śmiechom nie było końca, a na kolejnych przedstawieniach tej sztuki, publiczność chciała oglądać tylko ją – relacjonuje pani Hanna Kotulak.

– Dziś, minęło już tyle lat, kiedy to mogłam nazwać siebie prawdziwą aktorką. Przypominają mi o tym moje bezsenne noce i plik starych i pożółkłych już fotografii, na których jestem upamiętniona jako prawdziwa dama teatralnej sceny – kończy Alicja Rokicińska.

EWA MICHAŁOWSKA WALKIEWICZ