Dwie najważniejsze kampanie prezydenckie tego roku

0
1399
views

2012 rok – wybory, wybory i jeszcze raz wybory
Ten rok zapowiada się nadzwyczaj ciekawie. Dwa wielkie narody wybierają swoich prezydentów. Oczywiście oba kraje mają zupełnie inne potencjały, ale jednak oba są dla nas ważne. Mówię dziś o Stanach Zjednoczonych oraz Francji.

Wybory prezydenckie w Rosji są w zasadzie już przesądzone – cokolwiek się stanie tam nadal będzie Putin. Ale Francja i USA to zupełnie inna para kaloszy. Obydwaj urzędujący prezydenci będą starali się o reelekcję. Co ciekawe żaden z nich nie jest pewny zwycięstwa. Z różnych oczywiście powodów. Ale generalnie chodzi o to, że zawiedli swoich wyborców. Barack Obama miał być odtrutką na to co zrobił Bush, Nicholas Sarkozy miał być też kimś lepszym niż jego poprzednik – miał być silnym przywódcą, który wyprowadzi Francję z manowców.

Żadnemu z nich nie udało się spełnić wyborczych obietnic. Obydwaj wprawdzie musieli działać w wyjątkowo niesprzyjających warunkach panujących na świecie – wszak obecny kryzys jest największy od 80 lat. Ale żaden z nich nie miał spektakularnych sukcesów. Trudno za taki uznać Pokojową Nagrodę Nobla dla Obamy – już wtedy wydawało się, że dostał on ją na wyrost, a z pewnością na nią nie zasłużył swoim dorobkiem. Teraz po paru latach jeszcze trudniej doszukać się racjonalnych argumentów za przyznaniem tej wyjątkowej nagrody. Nikt nie dał (na szczęście) podobnego wyróżnienia Sarkozy’emu. Po kampanii, w której pokazał się on jako mąż opatrznościowy, który umie poradzić sobie z zamieszkami nielegalnych emigrantów jego kadencja to zupełnie inna bajka. Jeszcze żaden z francuskich prezydentów nie jawił się tak jak on, jako rządny luksusu bawidamek. Jego największym sukcesem jest ślub z Carlą Bruni (czego zazdrości mu połowa Francuzów) – modelką, aktorką i piosenkarką. Przeciwnicy zarzucają mu olbrzymie wydatki na jego „dwór”, brak sukcesów w rządzeniu, nie spełnienie obietnic a w rezultacie utrata pozycji Francji na arenie międzynarodowej. Nie może on się pochwalić sukcesami gospodarczymi. Ostatnio nawet obniżono rating francuskich obligacji aż o 2 punkty. Rola Francji na świecie wydaje się, że została utrzymana – głównie poprzez pomoc powstańcom w Libii. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby wojska interwencyjne nie musiały aż tak polegać na Amerykanach i pożyczać uzbrojenia. Sarkozy ma niewielkie szanse na reelekcję, zwłaszcza, ze są pogłoski na to, że służby specjalne pomogły największemu przeciwnikowi Sarkozego pożegnać się z wyścigiem prezydenckim.

Obama, o gigantycznym kredycie zaufania może już zapomnieć. Wielkie nadzieje jakie rozbudził nie zostały spełnione. Kosztowna walka z terroryzmem, zapoczątkowana przez Busha Juniora nie została zakończona pomyślnie. Nawet więzienie w bazie Guantanamo nie zostało zamknięte. Wielka ilość zabitych i rannych, olbrzymie koszty oraz ilość przewinień amerykańskich żołnierzy wobec cywilów i samych żołnierzy przeraża. Na dodatek to właśnie od Stanów zaczął się gigantyczny kryzys finansowy, z którego świat tak na dobre jeszcze nie wyszedł. A stało się przez chciwość. Bo do tej pory chciwość była dobra. Uważano, że to jest właściwa postawa. I dlatego Ameryka wpadła w największą recesję od lat. A za nią większa część świata. Obama nie umiał ani tego dostrzec (mówiąc Obama mam na myśli cały jego aparat władzy) ani przeciwdziałać. Wpompowanie tych kolosalnych pieniędzy w gospodarkę nie przyniosło spodziewanych skutków – choć światełkiem w tunelu wydaje się sytuacja General Motors, który nie tylko spłacił pożyczki ale i wypracował największe w historii zyski. Dodatkowo wojna w Afganistanie i Iraku pogłębiła dziurę budżetową do niespotykanych wcześniej rozmiarów. I to jest największa porażka Obamy w oczach Amerykanów – że nie udało mu się wyciągnąć kraju z kryzysu. Większość osób w tym zakątku świata ma w nosie, co się dzieje poza jej granicami. Między innymi dlatego, że znaczna część Amerykanów nie ma bladego pojęcia gdzie jest Irak i Afganistan. Ważniejsze dla nich są miejsca pracy, i bezpieczeństwo tejże pracy. A z tym jest wciąż bardzo trudno. Przeciętny Amerykanin zbiedniał za czasów prezydentury Obamy znacząco (oprócz najbogatszych). Nie do końca udała się też jego sztandarowa ustawa o ubezpieczeniu zdrowotnym nie ubezpieczonych wcześniej Amerykanów.

Obama, choć nie ma sukcesów nadal jest najbliższy ponownej elekcji. Jego przeciwnicy – jak na razie – walczą między sobą. Zawzięcie. I zażarci. Republikanie są podzieleni i na razie nie widać, żeby zdołali w porę wyłonić kandydata mające realne szanse wygrać z urzędującym prezydentem. Ale poparcie dla Obamy nie jest oszałamiające. Podobnie we Francji – Sarkozy się nie sprawdził, ale nie ma poważnego kontrkandydata. DSK – przepadł przez wirtualne lub prawdziwe ekscesy łóżkowe. Córka ultraprawicowego Le Pen’a nie ma szans wygrać z Sarkozym(jeszcze). Nie wiadomo jakie rzeczywiście ma szanse kandydat socjalistów (po kompromitacji Dominika Straussa-Khana). Poparcie dla jakiegokolwiek rozsądnego kontr-kandydata jest wciąż raczej wirtualne. Obaj prezydenci mają szanse pozostać na stanowisko tylko poprzez słabość rywali. To chyba nie o to chodzi, prawda? Jakie to niesie przesłanie na przyszłość? Wybór mniejszego, bo znajomego zła?

Artur Pomper