Dobry festiwal nigdy nie jest zły

0
1413
views

Ursynalia już od kilku lat uchodzą za najlepszy festiwal studencki w stolicy. Zagraniczne zespoły, 3 dni przepełnione koncertami. Do tego warunki, którymi pochwalić nie może się chyba żadna warszawska uczelnia. To po prostu musi się udać.

Mankamentem imprezy odbywającej się na kampusie SGGW jest jej umiejscowienie w czasie. Pierwsze dni czerwca to dla niektórych studentów termin, gdy nie są w stanie oderwać się od książek i obowiązków uczelnianych, spadających na nich zawsze jak grom z jasnego nieba. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak trudnym zadaniem jest połączenie wieczornej zabawy z przedpołudniową nauką. Problem w tym, że przedpołudnie studenta zaczyna się od 14.
Będąc świadomym możliwych konsekwencji, postanowiłem wziąć udział w Warsaw Student Festival 2012. Nie uważam, bym stracił choć minutę z „cennego czasu” przed sesją. Przeżyte chwilę pozostaną w pamięci na dużo dłużej, niż materiał z jakiekolwiek przedmiotu.

Dzień 1.
Jeżeli ktokolwiek myślał, iż to Limp Bizkit jest headlinerem piątku, po wejściu na teren festiwalu zmieniał zdanie. Slayer, Slayer, Slayer. Nie widziałem ani jednej osoby z transparentem amerykańskiego zespołu. Może wzrok już nie ten, ale prawdopodobnie było to spowodowane skierowaniem uwagi na Open Stage, gdzie tego dnia występowali Fisz i Tabasko.
Młodszych Waglewskich miałem możliwość usłyszeć pierwszy raz. Zaskoczyli niezwykle pozytywnie. Tworzywo słynie ze świetnego instrumentarium i to dało się usłyszeć od pierwszych dźwięków. Zaskoczył także sam Fisz. Jego głos na żywo odbiera się o wiele lepiej niż na płytach. Intonacja, barwa pozwalały wpaść w stan zahipnotyzowanego relaksu.
Co by nie mówić, koncert formacji Fisz Emade nie zgromadził dużej ilości widzów. Inaczej sprawa się miała z Tabasko. Gdy tylko przedstawiciele Ursynowa opuścili scenę, pod nią zaczęły zbierać się niespotykane na Open Stage tłumy. O.S.T.R. po raz kolejny utwierdził mnie w przekonaniu, że lepiej koncertuje, niż nagrywa. Jak płyta „Ostatnia Szansa Tego Rapu” może się nie spodobać, tak niesposób nie docenić atmosfery wytwarzanej przez łodzianina. To był mój headliner piątku i wcale się nie zawiodłem.

Dzień 2.
2 czerwca jedynym obiektem moich zainteresowań był Warszafski Deszcz. Przekonanie o koncertowej mocy kultowej formacji przyszło już z pierwszym utworem. „Dziadkowie”(jak sami o sobie mówią Numer Raz i Tede) są w formie. Dzięki długiemu przebywaniu na scenie wiedzą jak rozpalić publikę. Ich występ można bez wahania zakwalifikować jako bardzo dobry, jeśli nie świetny. Utwory z nowych płyt, klasyki w stylu „Mam to samo, co Ty”, także produkcje solowe obu panów, czyli wszystko, czego może zapragnąć dusza ich słuchacza. Moja została usatysfakcjonowana.

Dzień 3.
To mój debiut pod Main Stage, jednakże bardzo udany. Gdy przy bramkach poszło sprawniej, niż się spodziewałem, została godzina do koncertu docelowego, Jelonka. Warto wcześniej rozpoznać teren i zadomowić się w metalowym klimacie. Udało się nie najgorzej. Swój performance rozkręcał Mastodon, a jak wiedzą bardziej zorientowani, jego wokal nieznacznie różni się od Slayera czy Behemotha. Innymi słowy, przeciętne ucho ma szansę to zaakceptować. Więcej na temat akurat tego koncertu radzę poszukać w relacjach osób bardziej kompetentnych.
Michał Jelonek. Człowiek, który nawet kamień zachęciłby do zabawy. Charyzma, poczucie humoru i doskonała muzyka opisują go w pełni. Showman w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie macie nic przeciwko mocniejszym brzmieniom, a chcecie porządnie się wyluzować? Sprawdzać, kiedy Jelonek gra w waszym mieście i kupować bilety.

Połączenie sceny hardrockowej i hiphopowo – alternatywnej to w pierwszym odczuciu samobójstwo. Bynajmniej, taka koneksja ukazuje, jak różnorodni są ludzie, a również jak odmienne mogą mieć preferencje muzyczne, by za chwilę stanąć pod jedną sceną z, wydawałoby się, osobami z innych orbit.

Radosław Kołodziejski